Apeluję do wszystkich, którzy po przeczytaniu w Dzienniku z 24 listopada (dodatek „Kultura”)artykułu „Beatlesów wielka ściema” wyrobili sobie zdanie na temat płyty „Love”. Apeluję o wstrzymanie się z opinią i sprawdzenie samemu. Nie dlatego, że autor napisał nieprawdę, ale dlatego, że obrał punkt widzenia, który w niczym nie wyjaśnił o co w tej płycie chodzi i co na niej tak naprawdę jest. Jest sporo o miejscu, gdzie wystawiane jest przedstawienie z muzyką The Beatles(hotel w Las Vegas), o imponującej jakości dźwięku, o współczesnych wersjach dawnych hitów, zaskakująco dużo o atakującym reaktywacje Billu Drummondzie z KLF(Drummond sam kiedyś powrócił na scenę na jeden, sylwestrowy koncert), o powrocie The Who i o tym, że wytwórnia płytowa nie pozwala bawić się muzyką Bitelsów innym twórcom np. hip-hopowym. Mam wrażenie, że autor robił wszystko, żeby nie napisać za dużo o samej płycie jako zjawisku. Prześledźmy: 01. Pisanie o tym zjawisku w kategorii powrotu The Beatles to manipulacja rzeczywistości (zwłaszcza, że stronę nazwano „muzyka powroty” i dołączono wzmianki o powrotach na scenę Blondie i The Doors!). Jeśli kiedykolwiek The Beatles wrócili, to przy okazji „Anthology”, kiedy trzej żyjący członkowie odświeżyli studyjnie „Free as a bird” i „Real Love”. 02. To, że płytę reklamuje się jako „Beatles, jakich nie słyszeliście” to akurat prawda, bo tego typu eksperymenty na ich muzycznym organizmie nigdy wcześniej nie miały miejsca. Brzmienie już odświeżano, ale nigdy nie łączono utworów! Na tym polega rewolucyjność tego albumu – rację mają konserwatywni fani mówiący „takich rzeczy nie powinno się robić, to mixowane szachrajstwo”, ale rację mają też ci dla których to świetny pomysł formalny, który fanom i nie tylko może sprawić wiele radości, a momentami wręcz dziecinnej zabawy. 03. Autor pisze, że zabieg producentów i remikserów „zwyczajnie psuje oryginalne kompozycje”. Nie twierdzę, że wszystkie pomysły są trafione, ale trudno nie docenić choćby kilku: np. połączenie niepokojącego, cyrkowego„Being For the benefit of Mr Kite” z mroczną końcówką „I want You” to gwarantowane ciarki na plecach, jeśli podejść do całości bez uprzedzeń. 04. Obawiałem się „Beatlesów kolejnej wielkiej ściemy”, gdy doszły mnie słuchy o „Love”. Obawiałem się, że będzie to kolejny odrestaurowany zestaw pewniaków z pierwszych miejsc list przebojów, jak płyta „1” sprzed kilku lat, które zupełnie nie oddają fenomenu The Beatles. Obawiałem się, jak sugeruje tytuł, kilkunastu najśliczniejszych ich piosenek o miłości. Tymczasem płyta „Love” jako pierwsza ze wszystkich składanek próbuje uchwycić psychodelicznego ducha Bitelsów, co można potraktować jako chwyt niemal antymarketingowy. Mam wrażenie, że autor artykułu nie wsłuchał się w tę płytę, spowitą w sporej części aurą niesamowitego crescendo z „Day In the Life”. To jest jej największa wartość, utwory na składankę nie dobrano podług popowego klucza. Może właśnie paradoksalnie dzięki temu (co jako pierwsze zaatakował w Dzienniku Łukasz Lubiatowski), że jest to soundtrack do cyrkowego spektaklu wystawianego w „niestosownym miejscu”, a nie kanapowy zestaw kołysanek akurat na święta. Rzecz jasna ma rację autor, że zabiegi produkcyjne George’a Martina i jego syna budzą skrajne emocje. Chwilę później jednak żałuje, że nie mogą z motywów Bitelsów korzystać inni twórcy. Przypomnijmy, że Martin był z Bitelsami cały czas, był piątym członkiem zespołu, w czasach panujących muzycznych producentów powinniśmy rozumieć jak ważnym był członkiem. Z odrobiną dobrej woli można potraktować „Love” jako nowe spojrzenie na twórczość The Beatles jeszcze z wewnątrz, zanim ich zaczną remiksować inni, szansę dostał człowiek, który cały czas był przy powstawaniu oryginałów. W tym kontekście to pierwsza nie-ściema w historii pośmiertnych wydawnictw The Beatles, po raz pierwszy mamy ambitniejszy repertuar i do tego nową, choćby kontrowersyjną, ale jednak artystyczną wizję. Marcin Żyski |