Kępka trawy z Okęcia na pamiątkę |
10.01.2012. Radio Elka, Tomek Jóźwiak | |||||||||||||||||||
Dyżurny reporter: 667 70 70 60 1 listopada mieszkanka Chojnowa wracała z Nowego Jorku od córki. Kiedy okazało się, że samolot ma kłopoty z podwoziem i awaryjnie będzie lądował na Okęciu, pasażerowie zamarli. Już wtedy wiedzieli, że ich los leży w rękach pilota - kapitana Tadeusza Wrony, który będzie musiał położyć Boeninga na "brzuchu". - Dzisiaj codziennie oglądam na komputerze ujęcia z lądowania samolotu i za każdym razem odkrywam w nich coś nowego. Na przykład to, że wszystkie samochody ratownicze i wozy bojowe straży pożarnej ustawione były na początku pasa, co oznaczało, że na lotnisku wszyscy liczyli się z tym, że się rozbijemy podczas lądowania. Gdy samolot osiadał już na pasie, wszyscy próbowali nas wtedy dogonić, by być już na miejscu, gdy zaczął się już pożar. Po szczęśliwym lądowaniu wszyscy cieszyli się, że kapitan Wrona potrafił posadzić ten samolot tak dokładnie i lekko i że nic nikomu się nie stalo. I za to wszyscy jesteśmy bardzo wdzięczni pilotowi, a także obsłudze lotniska, która później się nami zajęła - wspomina dziś Czesława Golisz. Córka pani Czesławy, Edyta Golisz, legnicka dziennikarka, pamięta dokładnie tamte dramatyczne chwile. - Mama miała przesiąść się na Okęciu do samolotu lecącego do Wrocławia, stamtąd mieliśmy ją odebrać. Ponieważ to był dzień Wszystich Świętch postanowiliśmy, że wyjedziemy do Wrocławia dużo wcześniej, by zdążyć w razie korków na drogach. Zbieraliśmy się już do wyjazdu, gdy mój chłopak powiedział mi, że coś dzieje się z samolotem i czy tym samolotem wraca moja mama. To było jakieś dziwne pytanie, bo dobrze wiedział, że mama leci tym Boeningiem. Potem powiedział, żebym włączyła Internet. Szybko podbiegłam do komputera i odczytałam pierwszy z licznych komunikatów, który brzmiał: "samolot nie ma podwozia, paliwa wystarczy na kwadrans i że pilot będzie musiał lądować awaryjnie. I że nikomu dotąd w Polsce nie udało się bezpiecznie wylądować bez podwozia. Zmroziło mnie, wpadłam w histerię, co tu dużo mówić - opowiada nam Edyta Golisz. Cała Polska śledziła szczęśliwe lądowanie bez podwozia pasażerskiego Boeninga. Gdy samolot wreszcie zatrzymał się na pasie warszawskiego Okęcia, na pokładzie wszyscy odetchnęli z ulgą. - Cały czas marzyłam o tym, by stanąć na ziemi i wyjść wreszcie z tego pudełka, jak ja to nazywałam. W momencie gdy już zjechałam tym trapem w dół, pierwszym moim odruchem było sięgnięcie po kępę trawy. Urwałam całą garść tej trawy i przyłożyłam do ust i cały czas wąchałam. Cały czas później chodziłam z tą kępką trawy. I mam ją do dzisiaj jako pamiątkę - mówi pani Czesława. Chojnowianka od razu zadzwoniła z pożyczonego telefonu komórkowego do córki Edyty. - Słyszałam w słuchawce głos mamy, że żyje. Nie byłam jednak spokojna przez cały czas, bo mama spędziła dużo godzin na Okęciu, później jeszcze kilka razy rozmawialiśmy przez telefon, mówiła jak się czuje, że bardzo skoczyło jej ciśnienie, ale pomoc medyczna była na miejscu, więc się uspokoiłam. O piątej rano mamo stanęła w drzwiach swojego mieszkania, taksówkarz podwiózł ją pod samą bramę. Oczywiście wpadłyśmy sobie w ramiona, ale najśmieszniejsze było to, że specjalnie dla mamy ugotowaliśmy rosół. I z tym rosołem w garnku i makaronem w durszlaku, o drugiej w nocy przemieszczaliśmy się z Legnicy do Chojnowa, wieźliśmy jeszcze ze sobą kota. Jak mama o tej piątej stanęła w progu mieszkania, to była naprawdę szczęśliwa chwila, ale ja jeszcze do końca nie byłam pewna, czy to na pewno jest ta szczęśliwa chwila, bo cały czas mówiono, że pasażerowie tego lotu będą potrzebować pomocy psychologa, że różnie to może być. Ale, gdy mama obsztorcowała mnie za uschnięte kwiatki w domu, to wtedy już wiedziałam, że wszystko jest w porządku - wspomina legnicka dziennikarka. Mimo tak dramatycznych chwil 71-letnia Czesława Golisz wcale nie zamierza rezygnować z dalszych podróży samolotami. (tom)
reklama
reklama
|
reklama
reklama
reklama